Chciałbym w życiu spróbować
Zanurzyć swą rękę w wodach
Wszystkich rzek i jezior
Włożyć pod chłodny strumień
Żywego, rwącego potoku
Poczuć jak wpływa na skórę
Wejść ostrożnie, powoli
Zanurzać po trochu się nagi
W tafli dziewiczych jezior
Wzdychać gdy skóra od słońca spieczona
Wejdzie pod błonę, do zimnych czeluści
Z rozkoszą zatapiać się dalej
I chciałbym poznawać, smakować
Czy one są miłe w dotyku i smaku
Chciałbym w życiu spróbować
Czy każda z tych wód taka sama
Lub w której mi będzie najlepiej
Aż znaleźć najlepszą z nich wszystkich
I kąpać się w niej dnia każdego
I kąpać się z nią i w niej brodzić
Powiedz
Czy chcesz mnie mieć
Czy być tu dla mnie
Stoisz w przedsionku
I nie przestępujesz progu do końca
Czy mam po Ciebie wyjść?
Czy wejdziesz sama?
Albo obrócisz się
I wyjdziesz z mojej sieni
Twoje słowa burzowe
Twoje włosy są proste
A myśli kręcą się wokół siebie
Czy chcesz żebym wrócił?
Czy boisz się być sama
A wrócić może ktokolwiek?
Nic nie mów
Mam dosyć tego czyśćca
Podejmę decyzję za Ciebie
Wychodzę
Usiadłem przy drodze gdy nastawał wieczór
Chciałem odpocząć, nabrać oddechu
Lecz zaraz mnie kłopot zaczął w głowę trapić
Jak ja mam trafić?
Codziennie chcę z rana jedną obrać drogę
I do południa tą jedną drogą chodzę
Lecz później znikam i z tego kursu zbaczam
Czy koła zataczam?
Raz czy dwa już było całkiem blisko
Tak że z drogi już ujrzałem ognisko
A i tak zakręciłem i w ciemnię dotarłem
Ze strachu pobladłem
Miało tej drogi wyjść z rok, dwa z dużą górką
Do dziesiątki tymczasem zostało mi krótko
A wszystkie te drogi są prosty jak druty
Lecz ja idę na skróty
To miejsce gnije
Rozkładają się martwe ciała
Rdzewieją szyny
Pękają drogi
To miejsce gnije
Żyją tylko tchórze
Sępy żywiące się padliną
Umrą jako ostatni
Wszystko co odważne, co waleczne
Umarło przedtem
Bóg lub ktokolwiek inny
Zdeptał ten świat jak mrówkę
Spłonęły wszystkie lasy
Z wielkich drzew został popiół
Rozsypały się piękne rośliny
Z traw została goła ziemia
To miejsce gnije
Zwęglone kończyny
Spalone zwłoki
Ostatnie życie niedługo zaniknie
To miejsce już zgniło
Puste czeka na sąd
Nie da już nigdy życia
I nigdy nie będzie domem
Co ziściły ptaki nad naszymi głowami
A mówiły nam często "liczcie się ze słowami"
Co przepowiedziały kamienie leżące na drodze
Że kiedyś za wszystkie klątwy zapłacimy srodze
Gdybym wtedy, jako źrebię, był tego świadomy
Że będę stąpał po świecie niewidomych
Tobym łyżką wyłupił oboje swych oczu
I nie patrzył na wszystkich tak samotnie, z boku
Lecz ja chwaliłem się swym sokolim wzrokiem
Ukrywając także to, że słabł z każdym rokiem
Opowiadałem o pięknej zieleni przede mną
Kłamiąc o pięknie barw nawet gdy było ciemno
Aż w końcu po latach, gdym z losem się zderzył
Że to dla ślepców, nie do mnie ten świat należy
I że żaden na mnie nie zwrócił uwagi
To nie mam już nawet nic mówić odwagi
Dwie płachty zdobione są farbą tą samą
Pachną tak samo, wyglądają tak samo
I stoją w szeregu tym samym co rano
Wszystko to samo
I słońce przez okno oświetla tak samo
Te płachty co stoją jak je pomalowano
Gdy zajdzie to obu nie będzie widziano
Wszystko to samo
Dwie płachty te same, ten sam materiał
Na krańcach naszyta ta sama draperia
I stoją jak stały
Lecz słońce co pada na te same tkaniny
Nie jest tym samym co wczoraj
Choć pozornie tak samo mijają godziny
Ono ciągle świeci od nowa
I zapach co wczoraj przypominał kwiaty
Dziś trochę już osłabł
Choć nic nie zmieniło się tu oprócz daty
To woń już nie jest tak mocna
A kolor? Na obu toć ten sam jest dalej
Zarazem jest jednak ciut inny
Bo wysechł i nie ma już mocy tej samej
I nikt nie jest winny
Bo nigdy dwa razy wchodząc do rzeki
Do tej samej rzeki nie wejdziesz
Bo woda wciąż płynie i tu jest już inna
A tamta jest pewno gdzieś indziej
Dwie płachty co stoją na łokieć od siebie
Zmieniają się same przez siebie
I słońce co świeci wysoko na niebie
To nie jest to słońce co wcześniej
Żeśmy wyszli ze domów wieczorową porą
Żeśmy żywili swe trzewia zerwaną z drzew korą
Żesmy czerpali napitku ze stawów i rzek
Żeśmy zwali wzajemnie się - człek
A każdy ze człeków iść swoją miał drogą
A każdy ze człeków inaczej miał stromo
I inna ta droga była dla stóp
Raz trawa raz gruz
Żem doszedł do skały i wspiął się wysoko
Aż tyle nie widziałżem nigdy jak dotąd
Tam miasta i wioski i życie tętniło
Z budynków dudniło
Więc rzekłem do człeków - tam chyba coś grają!
Tam bawią, tam piją, tam się objadają!
Tam miejsce jest dla nas, tam się posilimy
Dotrwamy do zimy!
Lecz żaden ze człeków iść za mną coś nie chciał
Lecz każdy ze człeków popatrzył na człeka
I głową pokiwał ponuro i smętnie
"Toć nikt Cię tam nie chce"
"Wyrzucą z jednego? Do innych zapukam
Nie wpuszczą mnie w dom? - Toć obok jest buda
Psy karmę dostają i wody dostatek
Więc tutaj zostanę"
Człeki rozlazły się w różne strony
A każdy pagórek różnie miał stromy
A ja zostałem w tej budzie jak zwierzę
Aż przyszła jesień
Zimno tu
Ciemno tu
I chowam się przed psami
Bo człeki tu nie są
Podobno mile widziani
A reszta ze człeków co szedłem wraz z nimi
Znaleźli się wszyscy i się osiedlili
I żyją i nie chcą już słyszeć o tamtych
Co ich wyrzucili
A ja zostałem sam jak ten palec
W budzie po psie, jak dla mnie za małej
Nie chciałem podążać za innymi człekami
Więc mam swoją karę
W jaskiniach przynajmniej jest ciepło
Nigdy nie zgadłbym że będziesz tu
Ze mną siedzieć w pokoju bez słów
Masować swą ciszą zmęczone uczucia
Od nowa mnie uczyć miłości do życia
Nigdy nie zgadłbym że będziesz tu
Że przyjdziesz w kolejną z kolei noc znów
Tak wdzięczna za słowa, a jeszcze nie czyny
Tak ciepła, swobodna gdy się z sobą łączymy
Nigdy nie zgadłbym że będziesz tu
Milczeć w słuchawkę, nie mówić do snu
Na liniach miast półnut pauzy postawiasz
Tak żebym zrozumiał Twój w myślach rozgardiasz
Tak piękna i zwykła
Nieduża i mysia
Porcelanowo krucha
Szepce do ucha
Jeszcze nie teraz, na pewno za chwilę
Gdy w końcu pokona tę najgorszą milę
Góra wysoka, czy sił wystarczy?
Czy co za tą górą da radę zobaczyć?
Na pewno, na pewno, inaczej nie będzie!
Rękę bym dał uciąć że ona tam wejdzie!
Dlaczego? Dlaczego taki jestem pewien?
Bo sam ją tu wołam, do góry
Do siebie
Z liści i chrustu sklecony dom
Nie nada się nijak na lata
Pożar go strawi
Wichry go zdmuchną
Powódź zatopi
A ziemia przysypie
Dlaczego mieszkamy w tym domu?
Ty chciałaś mieszkanie kuć w skale
Czy to ja Tobie kuć nie kazałem?
Czyśmy po prostu zapomnieli o sprawie?
Cień mamy i ciepło i ściany
I widać to nam jakoś wystarcza
0 ogniu i wichrze i wodzie i ziemi
I o tym że domek nie strzyma
Po prostu zapominamy
Dlaczego nie chcemy zbudować domostwa?
Liście już nam gnić zaczynają
Nocami już bywa nam chłodno
A ziemia też nie jest wygodna
Wyjdę rano z szałasu
Gliny poszukam, cegłę wypalę, drewna nazbieram
Wykopię solidny fundament
Przestańmy być w końcu wygodni
Chwilowo wygodni
Ptaki leciały polować
A w kluczu swym miały nielota
Co udając że z nimi poluje
Na grzbietach swych braci się chował
Nigdy nie złapał ni szczura
Ni kuny ni cienia własnego
Bał się okropnie wędrować
Na skrzydłach kolegi swojego
Lecz strachu nie dało się poznać
I nikt tego strachu nie widział
Przynajmniej go starał się chować
Ten ptak co wadliwe miał skrzydła
Patrzeli na niego i oczy mrużyli
"Skąd myśmy go tu w ogóle wzięli?"
Był dziwny to nielot, miernota kaleka
A siedział i jadł i z nimi chciał śpiewać
Co czuje ptak gdy udaje?
Co czuje gdy udawać nie musi?
Co czuje kiedy sam zostaje?
Gdy smętnie pod nosem zawodzi